1maud 1maud
1691
BLOG

Perełki PRL-u.A rivederci ROMA

1maud 1maud Rozmaitości Obserwuj notkę 13

Ta historia ma swój początek przed 53 laty. A historią niepodzielnie moją i Lesia, została przed trzydziestu. Koniec roku jest zwykle okazją do posumowania wydarzeń z 12 miesięcy. Dla mnie koniec roku 2009 to powód do powrotu w odległą  bardzo, przeszłość.

Był rok 1956.Polityczna odwilż i czas sporych nadziei na lepsze jutro. Pojawiły się nowe możliwości, łatwiej było zacząć prywatną działalność zarobkową, czyli zostać rzemieślnikiem. Mój Tatuś ciągle był pod nadzorem ponurych panów w prochowcach(płaszcze).Praca księgowego w MZBM (Miejski Zarząd Budynków Mieszkalnych) ,pod wiecznym nadzorem SB ,to był dla niego koszmar. Znajomy rzemieślnik, który od wojny prowadził cukiernię natchnął Tatusia pomysłem otwarcia cukierni. Mieszkaliśmy w centrum Gdańska, które wtedy już było w dużej mierze zagospodarowane pod działalność rzemieślniczą (lokalizacje należało uzgadniać w Cechu Rzemiosł ).Najciekawszą, dostępną lokalizacją była ulica Grunwaldzka we Wrzeszczu. I tam miały powstać pawilony,pod działalność rzemieślniczą. Każdy musiał wybudować swoją część pawilonu za własne pieniądze : niedaleko dawnego Hotelu Morskiego (na dole Klub Ster), a jeszcze później ,siedziba Solidarności powstały pawilony, w których miejsce znalazła pracownia krawiecka z koszulami męskimi ”PAN”, sklep z wyrobami wikliniarskimi, potem kapelusze i jako ostatnia w ciągu , cukiernia mojego Tatusia.

Miała nazywać się Małgorzatka, ale konieczność zainstalowania drogiego neonu (taki obowiązek wprowadzono na głównych ulicach miast) wymógł krótszą nazwę. I tak powstała Roma . Wszyscy kojarzyli nazwę z Rzymem, w domu jednak i wśród najbliższych, było wiadomo, że nazwa pochodzi od imienia Romi, przyjaciela mojego taty. który walnie przyczynił się do powstania zakładu, pożyczając mojemu tatusiowi pieniądze na budowę.

Budowa trwała prawie rok. Wreszcie, w czerwcu 1957 roku, cukiernia Roma została otwarta.

Pawilony rzemieślnicze przy Al.Grunwaldzkiej w Gdańsku -Wrzeszczu 1961 rok.

Niestety , otwarcie sprzęgło się z pierwszymi dwoma zawałami tatusia- efekt pobytu w Dachau i ubeckim więzieniu, połączony z ogromnym wysiłkiem fizycznym i stresem związany z samą budową. Przepisy nie zezwalały na prowadzenie cukierni bez uprawnień, Tatuś musiał więc przyjąć do spółki cukiernika. W sumie było ich, po kolei, trzech, zanim tatuś zdał egzamin na cukiernika w Cechu. Współpraca układała się różnie, tylko w jednym przypadku bezkonfliktowo. Ale spokojna praca rozpoczęła się już wtedy, gdy Tatuś został sam w cukierni.

Egzamin, który musiał zdać, to było wyzwanie nie lada. Nie widziałam nigdy nikogo ,tak bardzo manualnie bezradnego w kuchni, jak mój Tatuś. Tą świadomość mieli także koledzy w Cechu. Z teorią nie było najmniejszego problemu, tą zdał „śpiewająco”, Ale na koniec musiał wykonać tort. I tu zaczęły się przysłowiowe schody. Bo i tatuś wiedział, że zdolności w tym zakresie nie posiada...Zlecił więc wykonanie tortu uczniowi z III roku...tort wydał mu się zbyt ładny. Potem zlecenie przejął z II roku uczeń, w ocenie tatusia tez nie pasowało to do jego umiejętności. Wreszcie uczeń z I roku, który pokroił biszkopt krzywo ,co skutkowało nierównymi warstwami kremu, stworzył odpowiednia bazę, do finalnego wykończenia tego dzieła, przez Tatusia.

Tatuś wiecznie szukał starych receptur na ciastka, wprowadzał jakieś nowości. W 1960 roku ,zakupił od warszawskiego cukiernika ,maszynki do wypiekania wafli, i maszynkę do nabijania śmietaną gotowych waflowych, rurek. Przez pierwsze dwa miesiące, jedynie moja Mamusia potrafiła piec równe rurki ,co czyniła w kąciku sklepu , niedaleko okna wystawowego. Po dwóch latach, rurki były w wielu cukierniach Gdańska. Do lodów dodawał naturalną czekoladę ,którą kupował w „taflach” bez opakowania od marynarzy.

Moje dzieciństwo zdominowała cukiernia. Pora produkcji lodów, to był najmilszy okres w moim życiu. Rodzice zabierali mnie w wakacje do cukierni, gdzie bardzo chętnie „pomagałam” ,myjąc na zapleczu sklepu, kieliszki do lodów i talerzyki do ciast, z nieodłącznym kielichem pełnym lodów czekoladowych bądź orzechowych , które stanowiły moje główne pożywienie od maja do września. Miałam w pracowni cukierniczej swój sekretny kącik: na podeście, na którym stała maszyna do lodów (maszyna była zabudowana murkiem,). Miała dwa ogromne kotły do lodów i wielkie śmigła. Jej obsług wymagała wielkiej rozwagi, szczególnie w momencie wybierania gotowych lodów. Do kotła, z kręcącymi się śmigłami, należało umiejętnie wetknąć wielką, drewnianą łopatę i wybierać masę lodową, do wielolitrowych, wielkich termosów. Siłą śmigieł była taka, ze bardzo łatwo można było zarówno złamać łopatę jak i mogła zostać wciągnięta ręka, w zasięg jej obrotu, co kończyć się mogło kalectwem.

 Ponieważ nie było systemów lad chłodniczych, zamkniecie termosu stanowiły duże nakrycia, w których umieszczało się dla utrzymania niskiej temperatury zawartości, suchy lód. Miejsce, w którym wtedy robiło się lody, było obudowane szklanymi ścianami. Ale w samym rogu, był kawałek murku, który stanowił doskonałe miejsce, w którym mogłam być niewidoczna, dla rodziców. W tym miejscu mniej więcej, stał także duży talerz od zupy, na którym cukiernik, który kręcił lody, kładł, opisaną łopatę. Celowałam z odwiedzinami w tym miejscu, gdy były kręcone lody czekoladowe. Wtedy wiadomo było, że ostatnia porcja z maszyny, należy do mnie. Pracownik sprawnie nakładał mi pełen talerz od zupy, a ja cichutko i sprawnie konsumowałamJ Zdarzało mi się w ciągu dnia ,ze trzy takie talerze zaliczyć. Nic dziwnego, że w trakcie domowych posiłków, jedzenie z mojego talerza wędrowało pod stół, do dyżurującego tam zawsze psa.

To również były minusy :czas wakacji bez rodziców, Z ciotkami, pomocami domowymi ,bo rodzice w sezonie lodowym pracowali od rana do późnej nocy. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, ale ulica Grunwaldzka we Wrzeszczu, tętniła życiem do 1 w nocy. I często latem, do tej pory była otwarta Roma.

Pamiętam z tego okresu ,ogromne stresy, związane z kontrolami urzędu skarbowego. Od woli takiego urzędnika mogła znaleźć wielkość „domiaru” –tak nazywał się podatek nałożony na podstawie wyliczeń domniemanego dochodu cukierni. Prowadzić cukiernię opłacało się tylko pod warunkiem, że część dochodu musiała być ukryta. To była tzw tajemnica poliszynela. Jeśli wiec urzędnik chciał kogoś zniszczyć, to mogł po prostu przyjąć jako podstawę, do oszacowania dochodu, dowolny wskaźnik. A to zużycie wody, a to mąki, a to energii. Na tej podstawie oświadczyć, że dochód wyniósł X i narzucić wyrównanie opłat podatkowych, zwane domiarem. Wielu rzemieślników straciło dochodowe zajęcie z tego powodu, a w ich miejsce, dziwnym trafem, pojawiali się z taką samą działalnością, bliżsi i dalsi znajomi bądź rodziny, różnych urzędników i działaczy partyjnych. Jedną z bardziej perfidnych metod wykańczania rzemieślnika, była system kontroli ,polegający na tym, że dwie osoby siadały sobie w sklepie, jako klienci i liczyły przez godzinę czy dwie, wielkość obrotu. Potem mnożyli przez liczbę godzin otwarcia tego sklepu i uznawali to za finalny obrót.. Nie było żadnych korekt związanych z nasileniem ruchu w pewnych godzinach, ani korekt związanych z dniem tygodnia, co miało niebagatelne znaczenie dla wielkości faktycznego obrotu. Domiary ,jako zasada rozliczeń działalności rzemieślniczej, znikły w zasadzie w późnych latach 60-tych , a w ich miejsce powstały narzucane przez US , wskaźniki dochodowości z poszczególnych rodzajów produkcji i handlu. Wysokość tych wskaźników w latach przełomu 1970/1980 ,była uzgadniana z przedstawicielami Cechu .Można było mieć minimalny wpływ na ich wielkość.

Kiedy wymierzono mojemu tatusiowi domiar ,następnego dnia przyszli do domu panowie , o dziwo w prochowcach, dziwnie podobni do tych, którzy wypytywali o tatusia wcześniej, i zaplombowali moje pianino. Wtedy po raz pierwszy boleśnie odczułam, że to co niby jest moje może nie być już moje ,bo są panowie, którzy wszystko mogą zabrać z mojego domu. Ich nie obchodziło, że pianino było moje, ze ja je dostałam. 

Dzieciństwo z cukiernią, to dzieciństwo ,które pozwalało szybko dojrzewać do świadomości, że bez pracy, ciężkiej pracy, nie ma co liczyć na dobre efekty. Ale także, że ten efekt, zależy także od widzimisię ludzi ,którzy w każdej chwili mogą człowieka zniszczyć. Że można mieć więcej, jeśli się o wiele więcej pracuje .że trzeba wszystko skrzętnie planować ,bo jeśli się tego nie robi, działalność przynosi straty. Jak ważne jest utrzymywanie na niezbędnym poziomie zapasów surowców- najlepsza szkoła ekonomiczna, jaką można sobie wyobrazić.!

 Zazdrościłam koleżankom i kolegom, wakacji z rodzicami ,czy dowolnego spędzania czasu w wolne od standardowej pracy ,godziny. Rytm naszego życia zawsze wyznaczały godziny funkcjonowania pracowni i sklepu. Pracownia ruszała w przedziale godzin między 4 a 6 –tą, a sklep zamykany był w różnych okresach, pomiędzy 23- a 19-tą. Żadna rozrywka nie oznaczała możliwości porannego spóźnienia. Jeśli zabawa do rana, to potem praca bez snu.

Dorastałam z odium „dziecka prywaciarza”. Oznaczało to, że moi rodzice mają pieniądze, na pewno zarobione w sposób pokrętny. A wszystko co uzyskuje, to dzięki ich posiadaniu. Czy to dobre stopnie, czy przyjaźnie. To dawało spore skrzywienie w postrzeganiu świata na lata-zawsze zastanawiałam się z jakiego powodu, ktoś chce być blisko mnie i wstydziłam się przyznać, że mój Tatuś obecnie jest cukiernikiem. Najszczęśliwsza byłam z dala od Trójmiasta, w nowych środowiskach, gdzie nikt nie wiedział, że jestem córka prywaciarza .Czyli były zadry psychiczne i to spore. Kiedy miałam kilkanaście lat, stan zdrowia tatusia znowu się pogorszył. Często przejmowałam księgowość cukierni w tym czasie- mamusia miał wrodzony wstręt do kalkulacjiJ. A starszy o 5 lat brat, na słowo ciasta i cukiernia dostawał gęsiej skórki. Nawet przez sekundę jednak nie zamierzałam wiązać swojej przyszłości z Roma. W końcu 1967 roku UM wydał nakaz rozebrania pawilonów. Tak z dnia na dzień prawie. Oferowano właścicielom lokalizacje zastępcze. Tatuś dostał dwie, fatalne z różnych powodów ,propozycje. Pierwsza dotyczyła przedmieścia Gdańska ,druga, bardzo trudnego geologicznie ,terenu budowy, w zdecydowanie lepszej z punktu widzenia handlowego , lokalizacji. Nie było odszkodowania za lokal, rozbiórka miała być wykonana na własny koszt, a z chwilą zaakceptowania nowej lokalizacji, należało –do czasu hasła rozbiórkowego, lokal podnająć firmom państwowym. W cukierni przez ponad rok, mieścił się zatem sklep firmowy Spółdzielni Mleczarskiej Maćkowy, a kwota narzucone dzierżawy nie pokrywała kosztów dzierżawy wieczystej i podatku od nieruchomości, płaconego do UM.

Trwała budowa nowego lokalu .Tym razem z mieszkaniem, tak, aby nie tracić czasu na dojazdy do pracy. Oznaczało to także, możliwość odpoczynku w trakcie dnia. I spotkania z ludźmi, którzy wiedzieli, że zawsze właścicieli można zastać w domu. Niestety, były i minusy tego rozwiązania- mieszkanie stało się przedpokojem cukierni. Zatarła się granica między tym co służbowe i prywatne. I to była najwyższa cena jaką płaciło się za możliwość pracy na miejscu. W końcu 1968 roku ostatecznie nakazano rozbiórkę pawilonów, polecono jednak tatusiowi pozostawić pracownię, która mieściła się podpiwniczeniu, na skarpie, stanowiącej tył budynku. Jak się okazało później, plany, będące podstawą do nakazu rozbiórki pawilonów, były sfingowane, a pracownia została wykorzystana przez powinowatego jakiegoś kacyka partyjnego. Podczas wydarzeń marcowych, w końcowej fazie pracy Romy w tym miejscu, kilka metrów od cukierni, tatuś został pobity przez milicję. Wyzwał milicjantów od gestapowców i bolszewików, tuż po tym, jak jeden z nich strzelił w moją mamusię racą, od której zapaliło się jej futro. Gdyby nie zdecydowana interwencja innych przechodniów, którzy wciągnęli tatusia do jakiegoś sklepu,  mogło się to skończyć źle.

W połowie 1969 roku została otwarta nowa siedziba cukierni Roma, niedaleko Politechniki Gdańskiej. Tuż przed otwarciem, tatuś miał kolejny zawał. Zanim poszłam na studniówkę, pojechałam do tatusia do szpitala, żeby mogł zobaczyć ,jak jestem ubrana , ale przede wszystkim upewnić się, czy jego stan zdrowia pozwala mi na radosną zabawę.

Mimo wielu zapowiedzi o ochronie rzemiosła, o zielonych światłach itp. ,nadal prowadzenie prywatnej firmy wiązało się z uznaniowością urzędników, a to ostatnio zwykle oznaczało konieczność opłacania różnych kontrolerów. Bo przecież zawsze do czegoś można się było przyczepić.....

Lata stresów odcisnęły znaczące piętno na zdrowiu Tatusia. Brat rozpoczął dawno pracę zgodną z wyuczonym zawodem na Politechnice Gdańskiej, ja – po powrocie ze studiów w Poznaniu, także zaczęłam pracę w centrali handlu zagranicznego. Żadne z nas nie miało ochoty powielać wzorca pracy ,zapamiętanego z naszego domu. Ze zmęczeniem w święta, powodującym przysypianie przy Wigilijnym stole, bez wolnych sobót i niedziel, ciągle w stresie.

W 1976 roku, Tatuś postanowił wydzierżawić lokal. Nie miał już siły do pracy przez 7 dni w tygodniu. Formalnie była to spółka z faktycznymi dzierżawcami, ponieważ formuła czystej dzierżawy, była w tym czasie wysoce niebezpieczna. Jako prawnik, Tatuś doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Taka dzierżawa, w razie śmierci właściciela, dawała pierwszeństwo dzierżawcy, w urzędowej dzierżawie lokalu, co oznaczało określoną stawkę czynszu dzierżawnego. De facto mogło to oznaczać oddanie w dzierżawę własnego lokalu ,bez możliwości wypowiedzenia, za kwotę pokrywającą jedynie koszty eksploatacji.

c.d.n.

P.S.

Podziekowania dla Koteusza i roko!!!!Dzięki nim, udało mi sie zamieścic zdjęcie!Roko-chwała za cierpliwość!

Czytelników przeraszam za długośc tekstu..ale to to 53 lata w kalejdoskopie...

 

 

 

1maud
O mnie 1maud

Utwórz własną mapę podróży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości