1maud 1maud
1959
BLOG

Kobry,słupy ale:Alleluja!

1maud 1maud Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Wielkanocne Alleluja w Jos. 

W okolicy mieszkali głównie członkowie plemienia Hausa. To plemię raczej spokojne, nie tak agresywne jak mieszkający na południu Joruba. Wśród nich było sporo chrześcijan. O czym mogliśmy się przekonać już następnego poranka.  Była Niedziela Wielkanocna. Pojechaliśmy samochodem do kościoła.
Na wzgórzu biały Kościół. Z oknami bez szyb. Nieduży. Proboszczem jest ksiądz z Irlandii.  Kościół pełen wiernych. Mimo iż przyjechaliśmy sporo przed rozpoczęciem mszy. Okazało się, że jest właśnie w parafii I Komunia Święta. Mieliśmy więc okazję zobaczyć tą uroczystość w Afryce. Spytaliśmy księdza, czy możemy sfilmować mszę. Stanowczo odmówił. Dość długo byliśmy oburzeni na taką decyzję. Dopiero później, na spokojnie zrozumieliśmy powody. Już nasza obecność w kościele na mszy spowodowała lekkie poruszenie i sensację. Kiedy stanęliśmy w drzwiach w wypełnionym po brzegi kościele podeszli do nas Nigeryjczycy i podali nam małe krzesełka, zapraszając do środka. Tak nakazywała gościnność. 
Tę mszę pamiętam do dzisiaj. Nie tylko z powodu uroku ślicznych, czarnych dzieci o ogromnych oczach ubranych na biało.W otoczeniu niezliczonych kwiatów. Także z powodu rozmodlenia i śpiewu na chwałę Bogu.
Kiedy zabrzmiało radosne Alleluja, któremu towarzyszył dźwięk bębnów – tłum zaczął rytmicznie poruszać się, klaszcząc do rytmu.  Pamiętam to Alleluja. Brzmi w mojej pamięci jakby to było wczoraj. I nie mogę sobie wyobrazić, że może sporo tych dzieci, które wtedy przystępowały do I Komunii Świętej, zginęło w zamieszkach, które dotykają Jos od kilku lat. Całą wyżynę Dżos objęła rzeź chrześcijan przez islamskich współmieszkańców. Szukałam informacji o Kościele, w którym bywaliśmy na mszy.
Czy przetrwał? Czy kiedykolwiek zabrzmi tam Alleluja, i My Lord, we love you? Sądząc z bieżących informacji prasowych o kolejnych mordach chrześcijan na tym terenie nie mogę mieć wielkiej nadziei.
 Kraina bezprawia i „łatających kiełbasek”  

 Nigeria stosuje swoiste kryteria prawne. Jeśli plemienne prawo zwyczajowe ma głęboką tradycję na danym terenie, werdykt sądu może być do niego dostosowany. Równocześnie poziom korupcji i totalnie panujące rozprzężenie doprowadza często do kuriozalnych sytuacji.
Jedną z takich historii opowiedzieli nam przyjaciele. Otóż wrócili późnym wieczorem ( nie nocą) z Pasterki w kościele. Następnego dnia Ala wyjrzała przez okno i zobaczyła przerażający widok. Przed przedszkolem leżały zwłoki zabitego mężczyzny (ślady krwi, widoczne nakłucia nożem). W tym klimacie zwłoki podlegają nie tylko szybszemu rozkładowi ( pojęcie ciepły jak trup jest tutaj pojęciem obiegowym). Stanowią także obiekt ataku różnego rodzaju żyjątek. 
Po konsultacjach z sąsiadami postanowili wykorzystać do pomocy w rozwiązaniu problemu znajomego lekarza z miejscowego Zakładu Sądowego. Na szczęście był nim Polak. Z Zakładu przysłano służbowy samochód i zwłoki po południu zostały zabrane. Nie było zawiadamiającego, nie było wiec potencjalnego, wygodnego dla policji „sprawcy”.   Nikt nie miał odwagi zadzwonić na policje i powiadomić o makabrycznym znalezisku. Policja bowiem najczęściej próbowała obarczyć sprawstwem zawiadamiającego.!     

 Po kilku dniach jesteśmy świadkami podobnego zdarzenia. W trakcie powolnego przejazdu przez miasto, zauważyliśmy dwie postaci leżące na skraju drogi. A także obserwowaliśmy ludzi przechodzących na drugą stronę dla ominięcia ciał. A potem wracali na „swoją „stronę, już po ominięciu feralnego miejsca.    Oba ciała było mocno zakrwawione, Albo obaj zostali zabici przez osoby trzecie, albo zginęli w bratobójczej walce.  Kiedy wracaliśmy po dwóch godzinach sytuacja nie uległa zmienie.  Następnego dnia ciał już nie było.
Plemienne obyczaje były także przyczyną próby linczu na polskim inżynierze, którego poznaliśmy w trakcie pobytu. Pewnego dnia, pod samochód  który prowadził, wbiegła kilkuletnia dziewczynka. Był dzień targowy, ulica była mocno zatłoczona. Jechał bardzo wolno więc dziewczynka nie doznała poważnych obrażeń. Za zranienie dziecka jest jednak jedna kara: lincz! Inżynierowi dopisało szczęście. Całe zajście widział uzbrojony policjant kierujący ruchem. Zanim policjant przy pomocy broni uspokoił napierający tłum Polak zdołał się schronić pod samochodem. Policjant wezwał pomoc i wtedy, pod ochroną żołnierzy, inżynier mógł wydostać się spod samochodu.    

Równie bezwzględnie traktowani są złodzieje. Targowisko w Jos było ogromne. Można było na nim kupić bardzo wiele artykułów, w tym także chińskich, amerykańskich, mniej europejskich. I wszystko, co było dostępne w Afryce. Targowisko zabudowane budkami, tworzącymi wąskie uliczki. Bardzo często stragany stały bez właściciela, który odwiedzał gdzieś swoich znajomych. To nie oznaczało, że jego stoisko nie miało ochrony. Wystarczyło, że na 3, 4 stragany był jeden właściciel. On był ogniwem uruchamiającym alarm. 

 Jeśli złodziejem był człowiek spoza plemienia – karą (wykonywaną na miejscu) była śmierć nieszczęśnika. Jeśli sprawcą okazał się członek plemienia – oznaczało to wyrzucenie poza społeczność. Czyli konieczność szukania miejsca i zaczynania życia od nowa w zupełnie innym regionie kraju. Często oznaczało to także powolną śmierć skazanego.  Przypadki kradzieży w takich miejscach były więc bardzo rzadkie.

Oczywiście zakazy te nie dotyczyły, gdy ofiarą miał paść biały, bądź innego niż czarny, koloru skóry właściciel dóbr.Oni nie  było objęci ochroną miejscowego prawa.
Zakup na targowisku to był rytuał negocjacji. Za zakupione tam pamiątkowe drobiazgi płaciłam zwykle 1/5 początkowej ceny. I obie strony były zachwycone.  
 Pewnego dnia postanowiliśmy wybrać się do małego sklepu w centrum miasta, w którym właściciel sprzedawał wyrabiane przez siebie pamiątkowe rękodzieła. Kiedy przyjechaliśmy, sklepik był zamknięty. Następnego dnia –to samo. Okazało się, że dopiero za czwartym razem udało nam się zastać właściciela i dokonać zakupów. Na pytanie: dlaczego tak długo sklep był zamknięty- odpowiedział: -był klient, sprzedałem wiele wyrobów.

 Po naszej wizycie sklepik był zamknięty przez tydzień. Cóż, żył wg zasady: pracuję żeby żyć, nie: żyję, aby pracować.   

Więzi rodzinne i plemienne są wśród tubylców silne. Na wyjazd do szkoły np. do Jos dla wiejskich dzieci składała się wioska. Dzieci miały potem obowiązek, po podjęciu pracy, część swoich zarobków wysyłać do rodzinnej wioski. Na terenie campusu służącymi byli najczęściej właśnie tacy reprezentanci wsi. Ich miesięczne uposażenie wynosiło w granicach 40 naira. Dla porównania pensja polskiego pracownika naukowego wynosiła ponad 2000 naira. Jego nigeryjski odpowiednik zarabiał ponad 4 000 naira (różnica wynikała z prowizji płaconych na rzecz Polservice). Rektor czy dziekan zarabiał ponad 10 000 naira. Oprócz pensji pracownik miał pełne utrzymanie w pracodawcy.    40 naira starczyło na wysłanie połowy do wioski(zwrot nakładów na sfinansowanie wyjazdu!), a z reszty: na zakupy ubioru i opłatę nauki zawodu.....   

Piotr opowiadał nam jak pracująca u nich pomoc odmówiła zjedzenia makaronu. A także żółtego żółtego sera. Uważając oba produkty za trujące. Gustowała za to we „flying sousages”. Ten wysokobiałkowy produkt naturalny powstawał po deszczu. W fazie przepoczwarzania larwom motyli wyrastały skrzydła. I wystarczyło zapalić jakieś światło, aby natychmiast tłumnie gromadziły się wokół niego. Były doskonale tłuste...Należało tylko złapać, oderwać skrzydła i zjeść. To był przysmak dla tubylców zarówno w wersji sushi jak i smażonej w głębokim tłuszczu.W tej ostatniej formie miało to charakter wysokobiałkowych „frytek”. 
Nie mieliśmy okazji obejrzeć na żywo z bliska tego rytuału (służąca miała wakacje, które spędzała w rodzinnej wiosce), a sami nie mieliśmy jakoś ochoty na tę formę posiłku. Widzieliśmy jednak polującego z zapałem na poczwarki Bena. Pracującego w sąsiednim domu należącym do kameruńskiego ( z obywatelstwem niemieckim) ginekologa.   

W okolicy wyjedzono wszystkie ichneumony, Dlatego było dość sporo węży. Zarówno kobry jak niejadowite boa czy pytony. Zresztą węże stanowiły także przysmak. Obserwowaliśmy często pracowników z campusu, którzy na poranny posiłek przynosili upolowane w okolicy wzgórz węże i piekli je na śniadanie na ognisku.    

 Praca służby polegała głównie na utrzymaniu porządku w domu i ogrodzie. Ogrody przydomowe były spore. Warunkiem ich użyteczności dla mieszkańców campusu było częste i dokładne usuwanie trawy. Poza Kameruńczykiem, w którego ogrodzie rosła króciutko przystrzyżona przez Bena trawa, pozostali mieszkańcy mieli swoje przydomowe ogrody pozbawione jakiegokolwiek podłoża. Było natomiast sporo drzewek owocowych, w których przewodziły mango, papaja, granaty. Także krzewy kwiatowe. Ten system zapewniał dobre zabezpieczenie przed zagnieżdżeniem się węży.A także pozwalał widzieć ewentualne miejsca pobytu skorpionów, których w tej okolicy było sporo.  

 Ani węże, ani skorpiony nie atakują człowieka. Natomiast w przypadku gdy czują się zagrożone (kiedy zbyt blisko się do nich podejdzie, bądź nastąpi na nie), oczywiście ukąszą. Dlatego po zmroku najlepiej mieć w ręku jakiś kij, którym się lekko uderza w ziemię, co wystarczy aby wstrząsy podłoża skutecznie je wypłoszyły. 
Poza sporą grupą chrześcijan – katolików a także wyznawców Chrześcijańskiego Kościoła Afrykańskiego, dominowali muzułmanie. Istniała wyraźna zależność między wyglądem wiosek muzułman i chrześcijan.  Szczególnie zmiany były widoczne kiedy opuszczaliśmy w ramach zwiedzania Nigerii płaskowyż Dżos i zjeżdżaliśmy na równinę nizinną. Poza drastyczną zmianą klimatu ( większa wilgotność i temperatura wyższa o kilka stopi Celsjusza) i zmienionym krajobrazem ( więcej drzew) zmieniała się architektura zabudowań wiejskich. Tam już dominowały muzułmańskie siedliska. Domy otoczone były glinianym ogrodzeniem.Zbudowane z gliny, bydlęcego łajna, z dachem z liści palmowych. Zwykle główny budynek (największy) stanowił domowy magazyn żywności i był własnością męża i ojca rodziny. Koliście otaczały go mniejsze domy, w którym mieszkały zwykle cztery żony (każda ze swoimi dziećmi miała oddzielny dom). W siedlisku mieszkały także zwierzęta hodowlane. Ideałem były cztery żony, ale nie każdego było stać na kupno” pełnego zestawu. „
To żony głównie pracowały w polu i uprawiały warzywa. Dlatego chętnie widziały następne ręce do pomocy w utrzymaniu gospodarstwa. Gospodarz także pracował, ale głównie przy zasiewie i pracach z użyciem bydła.  Praca w polu w tej temperaturze, w najczęściej wysuszonej ziemi, nie jest łatwa.
W trakcie któregoś wyjazdu, Leszek próbował sfilmować z samochodu grupę malowniczo wyglądających kobiet. Niosących na swoich głowach ogromne, płaskie naczynia, wypełnione produktami rolnymi. O mało nie skończyło się to kraksą samochodową, ponieważ zostaliśmy obrzuceni kamieniami. Nadal istnieje tam przesąd, ze biały używa aparatu fotograficznego lub kamery w celu odebrania fotografowanym obiektom ich duszy.
W pobliżu miast, ale także na poboczach głównych dróg między poszczególnymi stanami, stoi bądź leży pełno wraków samochodowych. Najczęściej pozbawione kół, foteli. Niektóre z powycinanymi płatami blach. Usunięto z nich wszystko to, co nadaje się do użycia. Opony samochodowe to główny surowiec do wyrabiania butów w formie tzw. japonek. Fotele to meble do domów. Blachy, można wykorzystać jako element budowlany w domu.  Szokująca była ilość tych okaleczonych wraków. Sporo z nich to pozostałości po samochodach należących do białych mieszkańców, którzy kiedyś tutaj mieszkali ( do lat 60-tych u.w.  był to protektorat brytyjski). Ale także samochody miejscowego establishmentu. Który – z braku funkcjonujących serwisów, porzuca swoje niesprawne pojazdy i kupuje nowe, jeżdżące....  

W Jos jest kilka stacji benzynowych. Podobnie jest w pozostałych miastach. Ale na drogach międzystanowych królują „bush-stacje”.  Bush stacja to kilka beczek z ropą lub benzyną. Dostawcami są ci sami kierowcy cystern, którzy wożą paliwo do regularnych stacji benzynowych. Właściciel beczek ma do dyspozycji wiadro do nabierania paliwa oraz lejek do nalewania do baku. Często czynność napełniania wiaderka oraz nalewania do samochodu, wykonuje z papierosem w ustach. Na nasze pytanie, czy nie boi się, że spowoduje wybuch albo pożar-popatrzył na nas ze zdumieniem i powiedział: nikt mu nigdy nie mówił, żeby widział, że od papierosa beczka z paliwem wybuchła..   No tak, na takie dictum nie znaleźliśmy argumentu.

Przy każdym wyjeździe poza Jos praktycznie ograniczaliśmy się do tankowania na bush stacjach. Tak się składało, że dojazd do profesjonalnej stacji oznaczał nadrabianie od kilkunastu do..Kilkudziesięciu km.   

Wymiana pieniędzy na” słupy”

Tuż przed naszym przyjazdem doszło do kolejnej zmiany (oczywiście na drodze wojskowego puczu) władzy. Prezydentem kraju został generał Buhari ( pisałam w pierwszym odcinku). Jednym z pierwszych jego zarządzeń było wstrzymanie wymienialności naira i wymiana pieniędzy. W związku z manipulacjami, które polegały na tym, że bogaci, skorumpowani urzędnicy i miejscowi biznesmeni a także członkowie poprzednich władz posiadali ogromne ilości naira do wymiany, ( które nie mogły być wymienione osobiście przez nich), wykorzystywali do tego celu biednych mieszkańców wiosek. Za taką usługę, „ słupek bankowy” dostawał kilkadziesiąt naira. Proceder ten funkcjonował przez kilka dni, zanim władze zorientowały się, ze biedni Nigeryjczycy wymieniają nagle po kilka tysięcy naira. (Tu dygresja: u nas słupy wyborcze funkcjonują swobodnie do dzisiaj. I firm na słupy w rajach podatkowych nie brak… Cóż, każdy orze na miarę sowich możliwości.)

 Wydano natychmiast nowe zarządzenie, ograniczające jednorazową wymianę do kwoty 1000 naira na osobę. Co z kolei powodowało, że „bankowe słupki” były rozwożone po różnych bankach, gdzie w bardzo długich kolejkach stali po dwa, trzy dni aby dokonać wymiany dla swoich mocodawców. Należy zaznaczyć, że Nigeryjczycy nie mieli żadnych dokumentów tożsamości.! Mogli więc swobodnie powtarzać czynność wymiany do immentu.

Kolejnym rozporządzeniem ustalono, że każdy Nigeryjczyk z prowincji będzie otrzymywał pieczęć na ręku (zmywalną po miesiącu), a kwotę wymiany ograniczono do 700 naira.  Bogacze Nigeryjscy masowo usiłowali wwieźć do kraju, naira wywiezione głównie do Londynu. Sensacje wzbudziła informacja w miejscowej prasie, że w samolocie, który przyleciał do Lagos znaleziono 3000 000 „bezpańskich” naira.    Z opisanych powodów utworzono w całej Nigerii na drogach mnóstwo wojskowych „check-pointów” W rejonie Jos było ich kilkanaście. Na każdym z nich stacjonowało sporo wojska. Bardzo dokładnie sprawdzano samochody, bagażniki. Nierzadko dochodziło do kontroli osobistej.  Zagraniczni pracownicy mogli wymieniać i pobierać nowe pieniądze w wielkościach nie większych niż 100 naira. Z tego powodu, kilkakrotnie Piotr z Leszkiem musieli udać się Banku.

  Atak kobry. Przygody z ludźmi. Dżungla u źródła rzeki. 
W kilka dni po przyjeździe postanowiliśmy zażyć kąpieli słonecznej. Ponieważ słońce operuje bardzo mocno opalanie powinno mieć miejsce rano do godziny 10.  Do ogrodu prowadził wewnętrzny taras, z trzech stron ograniczony murem. Z tarasu do ogrodu, schodziło się po 4 schodkach, przy których stały kolumny.
 Na tarasie tak jak w domu. Prosty stół drewniany z obu stron którego stały dwie proste ławki. Któregoś dnia rano położyliśmy się na nich.Po 10 minutach Lesio miał dość. Spłynąwszy potem poszedł do łazienki pod prysznic.  Ja postanowiłam podpiec drugą stronę ciała, położyłam się zatem na ławce na brzuchu, nogi wysuwając poza obręb tarasu nad ogród. Bez przerwy musiałam nimi poruszać, odganiając bardzo kąśliwe, malutkie sun flies.  

Zapaliłam papierosa. W pewnym momencie, kiedy strzepywałam popiół do popielniczki, kątem oka zobaczyłam wśród pnącego groszku przy kolumnie (jakiś 1 do 1, 5 m ode mnie) coś obłego, sterczącego pionowo spośród drobnych kwiatów..pierwsze skojarzenie to jaszczurka, potem kretyńskie..węgorz...I właściwe: wąż! Błyskawicznie wstałam z ławki i pobiegłam do Leszka. Tam wyszeptałam: przy tarasie jest wąż..

 Gdybym krzyczała - traciłby czas na pytania. A tak wyjął spod łóżka maczetę i wyszedł na taras.  Wiedzieliśmy od Piotra, że jeśli znajdzie się w pobliżu domu wąż to należy go zabić. Najprawdopodobniej posiada bowiem gdzieś gniazdo w pobliżu i będzie stanowił zagrożenie. Nasz wąż w tym czasie pełzł przez ogród i skrył się w rowie, przy żywopłocie stanowiącym naturalne ogrodzenie. Kiedy Leszek zbliżył się i uniósł maczetę – wąż podniósł się, a jego trójkątny łeb dowodził, że jest to najprawdopodobniej kobra? Leszek wycofał się.    

 Poprzedniego dnia w sąsiadującym domu w ogrodzie ginekologa, jego służący Ben zabił sporą kobrę plujkę. Normalnie wąż jest groźny w ataku mniej więcej na 1/3 długości ciała. Czyli zwykła kobra była w zasięgu ponad metrowej maczety Leszka. Ale nie w przypadku kobry plujki, która potrafi bezbłędnie trafić jadem w oczy przeciwnika na odległość 3 m!     

 Lesio zawołał o pomoc do nigeryjskich strażników, strzegących sąsiadującej od zachodniej części domu rezydencji nigeryjskiego rektora Uniwersytetu. Była tam ich cała grupa. Codziennie rano z kijami obchodzili teren ogromnego ogrodu i ubijali węże (potem je zjadali). Później „rozgrzewali” silniki kilku limuzyn należących do szefa. Na wszelki wypadek, bo nie wiadomo było, na który samochód się zdecyduje...J  
 Lesio powiedział o kobrze. Pokazaliśmy im miejsce w którym ostatnio ją widzieliśmy. Wpełzła gdzieś pod tank z wodą przy domu. Strażnicy z długimi kijami bardzo szybko wydobyli spod tanku....niewielkiego, około 1.5 metrowego pytona. Rozległ się śmiech strażników: Stupid Bature(biały) to nie jest kobra...
Już chcieliśmy się zarzekać, że nie było na pewno pomyłki, a ten wąż to coś extra, ale w tym momencie zza tanku wypełzła gotowa do ataku kobra. Ratując nasz honor. I wtedy szok. Jeden ze strażników podniósł kij, a kobra wykonała imponujący skok do góry.. Uderzyła jednak w daszek nad tankiem i ogłuszona padła do stóp strażników, którzy szybciutko ją unicestwili.  Adrenalina podskoczyła także tubylcom. 

Kiedy analizowaliśmy dlaczego kobra próbowała mnie zaatakować uznaliśmy zgodnie, że podrażniły ją ruchy moich nóg. Podniosła się, ale na szczęście w pewnej od nich odległości. To dało mi czas na bezpieczny odwrót.  
 Zanim usiadłam z kawą ponownie przy stoliku na tarasie, zarządziłam sprawdzenie tego, co jest pod ławkami. I słusznie. Po jedną z nich tkwił spokojnie okazały skorpion.  

Wyprawa do buszu.      
 Na obrzeżach miasta zachował się spory kawałek buszu. Pojechaliśmy całą ekipą. Przed wjazdem do bardziej zadrzewionej części zebrałam z ziemi parę owoców dziko rosnących pomarańczy. Przy wjeździe była tabliczka z informacją, że nie należy opuszczać samochodu z uwagi na niebezpieczeństwo ataku zwierząt.  Zastosowaliśmy się do ostrzeżenia w pierwszej fazie. Kiedy jednak dojechaliśmy do sporej polany, zakończonej dość głębokim, niedużym wąwozem, z którego drugiej strony stało stado słoni- uznaliśmy, że tutaj jest na bezpiecznie i ostrzeżenie nie musi być stosowane rygorystycznie. 
Podeszliśmy do skraju wąwozu żeby sfotografować i zrobić film słoniom. Jedna ze słonic wyciągnęła w naszym kierunku trąbę i zaczęła się zabawnie kołysać...wtedy rzuciłam w jej kierunku pomarańcz.  Słonica złapała, inne słonice podeszły bliżej.  I też wyciągały trąby.Pomarańcze skończyły się błyskawicznie. Kolejny „taniec proszący” i wyciąganie trąby – musiały pozostać bez echa. Wtedy jedna ze słonic, „przejechała” trąbą po ziemi i nagle rzuciła w naszym kierunku sporej wielkości kamień. Celowała w Lesia. Tylko jego refleks i gwałtowne uchylenie się spowodowało, że nie udało się rozzłoszczonej słonicy zrobić z jego nosa tzw. pędzla... Pozostałe słonice poszły w ślady pierwszej.. Szybko uciekliśmy do samochodu i odjechaliśmy, przy akompaniamencie trąbiących słonic.   Wróciliśmy do campusu, ponieważ Piotr miał tego dnia po południu spotkanie z jednym ze swoich 2 doktorantów. I wtedy spadł pierwszy deszcz, przepowiadający zbliżającą się porę deszczową. 
W zasadzie była to ściana deszczu. Mimo, iż byliśmy już na terenie campusu, musieliśmy na moment przystanąć. Po prostu miało się wrażenie, że ktoś wylewa bezpośrednio na szyby wiadra wody. nie było widać nic. Te pierwsze deszcze, trwają zwykle krótko. Mimo to, Piotr nie pojechał na uczelnię. Bo doktorant dojeżdżający na uczelnię na motorze nigdy nie pojawiał się podczas deszczu.

Sępy jak ludzie i odwrotnie

Jak wspominałam Polacy w Nigerii sami wyrabiali wędliny. Mieli też swoich dostawców mięsa. Co do których zachodziła pewność kupna mięsa ze świeżego uboju. Targ spożywczy zlokalizowany był na obrzeżu miasta. Stragany z mięsem były usytuowane niedaleko drzwi wielkiej ubojni. Prosto z uboju, właściciel „tuszy’ przynosił ją na swój stragan, tam dokonywał podziału i sprzedawał. 
Kiedy dochodziliśmy do strefy straganów dotarł do nas dziwny hałas. Prędko przekonałam się, że sprawcami są sępy. Były ich setki. Siedziały na falistych blachach w oczekiwaniu na okazję do porwania połaci mięsa. Właściciele straganów odganiali je kijami bądź maczetami. Jeśli któryś z sępów, kradnąc łup, zbyt długo zabawił w ich zasięgu, sam padał ofiara. Nierzadko potem kończył garnku tubylców. Mimo, iż podobno sępie mięso jest bardzo łykowate.    

Po drodze do zaprzyjaźnionego sprzedawcy mijaliśmy innych, którzy cierpliwie odganiali od swojego mięsa roje much. Dotarliśmy do właściwego stoiska. Zastaliśmy właściciela przy podziale tuszy. Poprosiłam o wołowinę bez kości (tzw. zrazówkę) oraz mięso z kością. To ostatnie na okoliczność planowanej przeze mnie do ugotowania, zupy cebulowej.Nigeryjczyk bardzo sprawnie odciął maczetą wskazane mięso. Kiedy zapytałam o cenę- podał mi chyba 20 naira? Zostałam wcześniej pouczona, że jeśli mięso jest danego dnia w cenie podzielnej przez 2, -można kupować w odcinkach nierównych (np2, 5 kg). Jeśli nie –trzeba kupować „okrągłe” kilogramy.   Zapytałam: po ile liczysz mięso z kością?, a on odparł: - normalnie! (czyli w cenie zrazówki).

 Powiedziałam: -musisz mi opuścić cenę, bo to jest mięso z kością.

 Zdziwił się: no to, co?

A ja na to: - to jest mięso na zupę, nie do jedzenia, kości się nie je!

 I wtedy Nigeryjczyk odłupał maczetą kawałek kości i pogryzł na dowód, że nie mam racji. Od znajomych dentystów pracujących w Afryce dowiedziałam się później, że Murzyni mają niesłychanie mocne, solidnie ukorzenione zęby. Wyrwanie takiego zęba to nie lada sztuka.. Dlatego po konsumpcji drobiu nie zostawiają nic.
     Przygotowana przeze mnie zupa cebulowa, w tamtym klimacie była posiłkiem wyraźnie nietrafionym. Płynęliśmy wszyscy potem w trakcie kolacji.Nieco ratowało nas lokalne, schłodzone piwo....     Piwo także okazało się jedynym skutecznym lekarstwem na objawy, których się Lesiu nabawił się z powodu wstrętu do potu. Otóż mój pomysłowy maż wymyślił, że jak nie będzie bardzo dużo pił to się i pocić nie będzie. Logiczne. Więc pił mało. Aż do dnia, w którym zaczął się zataczać w biały dzień. Bez przyczyny. Lekarz postawił szybka diagnozę: udar cieplny organizmu. Wspólnie udaliśmy się na leczenie przypadłości do Klubu na terenie campusu. Lesio przypadłość leczył, a reszta jej „zapobiegała”.    

Beczka paliwa zakopana w dżungli

  Czekaliśmy na tydzień, w którym Piotr będzie miał wolne dwa dni. Planowaliśmy bowiem wyprawę 300 km wgląd lądu. Do źródła rzeki płynącej na terenie parku krajobrazowego Yankari.Miejsce to stanowiło cel wycieczek zarówno nielicznych obcokrajowców jak i miejscowego establishmentu. Można tam było wynająć mały, drewniany domek i spędzić kilka dni w jednym z niewielu miejsc, w których można się było wykąpać w bezpiecznym kąpielisku jakie utworzyło się przez zamknięcie ogrodzeniem (siatka) szeroko wypływającej spod skał, podziemnej rzeki.  Można tam było kupić jedzenie w miejscowej restauracji, ale doświadczenia z poprzednich wycieczek i nabyta tam biegunka spowodowały, że Ala zarządziła zabranie własnego prowiantem. Na miejscu kupowaliśmy tylko firmowo zamknięte napoje.  
 Droga nie była zła. Jednakże spotkała nas przykra niespodzianka ponieważ nie widzieliśmy żadnej bush-stacji. Niestety też, jedyna państwowa stacja benzynowa nie miała paliwa. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w całym stanie Bauchi nie znajdziemy bush-stacji, bo poprzedniego dnia gubernator stanu zdelegalizował czasowo ich funkcjonowanie z powodu wizyty prezydenta Buhari. Zareagowaliśmy z typową dla tubylców beztroską: jakoś to będzie. Liczyliśmy na zakup paliwa na trenie kąpieliska Yankari bądź parku.   

  Wjeżdżamy do parku. Po pokonaniu ponad 25 km w buszu obserwujemy zmiany w przyrodzie. Wyraźnie musiało być w tym rejonie więcej deszczu, bo było też o wiele więcej świeżej zieleni niż w Plateau. Nie udało nam się zobaczyć lwów, ale widzieliśmy żyrafy i antylopy.  Małpy w zasadzie były wszędzie w Nigerii więc nie stanowiły wielkiej atrakcji. Dojechaliśmy do terenu domków i restauracji. Samochód zostawiliśmy na parkingu.

 Dalej idziemy w kierunku wierzchołka wzniesienia, na którym posadowiona jest restauracja. Wtedy spojrzeliśmy w dół...I zobaczyliśmy odbicie „lukrowanej” pocztówki z tropiku. W dole płynęła rzeka. O idealnej przejrzystości. Szerokim strumieniem wypływała spod wapiennych skał. Od strony wzgórza na którym stoimy do brzegu rzeki rosną typowe dla sawanny krzewy, niewysokie drzewka i palmy.   Drugi jej brzeg cały jest porośnięty bujną roślinnością dżungli, z lianami i gałęziami palm zwisającymi wprost do wody. Soczysta zieleń dżungli. Białe skały, błękitny odcień wody.Bajka. 

Kąpiel jest w tych warunkach rozkoszą. Ciepła woda, z bąbelkami. Od strony wzgórz i domków brzeg jest wybetonowany jak na basenie. Niestety widać, że od czasu gdy zarządzali tym miejscem Anglicy- nakładów na utrzymanie miejsca w dobrym stanie raczej nie czyniono. Drugi brzeg – to dżungla. Ona dba o swoją renowację na bieżąco…. Silny prąd rzeki skutecznie zabezpiecza przed krokodylami. Jednak 200 m dalej, za siatką, można je zobaczyć.

Pobyt w wodzie miał jeszcze jedną zaletę – możemy odpocząć od widzianych teraz z wody baboonów czyli pawianów. Były ich całe stada. Zabawne z odległości małpy potrafiły mocno dać w kość. Dosłownie też. Piotrowi babooon usiłował wyrwać torbę z piciem i ciastkami – w trakcie szarpaniny dość mocno go podrapał. A ranki zadane przez małpy potrafią się goić bardzo długo...   

 Kiedy po kąpieli siedzimy sobie przy lunchu w restauracji na teren parku wjechała rządowa delegacja z prezydentem Buhari. Od siedzących obok Francuzów, dowiadujemy się o zuchwałej kradzieży, jaka miała miejsce godzinę wcześniej. Otóż do domku w którym mieszkała jedna z Francuzek wdarły się pawiany. Porwały torebkę, w której miała paszport i uciekły do dżungli... W skorumpowanej Nigerii poruszanie się bez dokumentów oznaczało poważne kłopoty i poważne wydatki..   

Rządowa delegacja okazała się naszym wybawieniem. Na parkingu na dygnitarzy czekali kierowcy. Za kilka naira nalewają nam 3 litry paliwa. Umożliwiając nam wyjazd z parku i poszukiwanie paliwa w ilości wystarczającej do powrotu do domu.  

Na check –point przy wyjeździe dowiadujemy się o możliwości zakupu paliwa w pobliskiej wiosce. Drogę do wioski ma nam pokazać chłopiec, którego zabraliśmy do samochodu.   Wg jego wskazówek, zjechaliśmy z głównej drogi w busz.  Po kilku kilometrach dojechaliśmy do wioski. Krótkie negocjacje i panowie wsiedli z dwoma tubylcami do ich półciężarówki i odjechali po paliwo(beczki zakopane były w dżungli).

Ala z Asią i ja zostajemy na skraju wioski. Po chwili otoczyła nas grupka dzieci.  Kobiety przyglądały nam się z oddalenia. Niezbyt pewnie czułyśmy się, bo nikt nie kwapił się do rozmowy. Dzieci również. Brak uśmiechów na ich pociętych rytualnie twarzach nie napawa nas spokojem. Panowie szczęśliwie wrócili po godzinie z pełnymi kanistrami. Mogliśmy wracać.  

Kiedy jechaliśmy już główną drogą międzystanową zatrzymali nas niepodziewanie wojskowi. Kazali zjechać na pobocze i czekać. Po mniej więcej 20 minutach wyjaśnia się dlaczego nie pozwolono nam jechać: od strony Yanakari zbliżała się duża kolumna samochodów. To wracał prezydent Buhari i gubernator stanu Bauchi. Kolumnie cywilnych samochodów towarzyszyły ciężarówki wypełnione żołnierzami. Tradycyjnie z karabinami w ręku. Gotowymi do strzału.  Niepoprawny Lesio filmuje z buta ( kamerę opuścił nisko wzdłuż nogi) przejeżdżającą kolumnę.

 Nie zdążyliśmy wrócić do campusu przed zmrokiem. Nie jechaliśmy jednak w ciemności bo- jak okiem sięgnąć -niebo rozjaśnia się od ogromnej ilości wyładowań. Niesamowity widok. Jakby natura zapaliła światła wzdłuż drogi.  

I wtedy zostaliśmy zatrzymani przez kolejny patrol wojskowy. Czterech, bardzo czarnych Nigeryjczyków, z twarzami z plemiennymi ‘sznytami” na twarzy. Jeden z nich zapytał: - ile macie ze sobą pieniędzy? Macie „black money”? Mężczyznom kazali wysiąść z samochodu, ustawiając ich jak na amerykańskich filmach w rozkroku, z rękami położonymi na maskę. Lufy karabinów przystawili do pleców. Jeden z pozostałych latarką oświetlił naszą trójkę i wnętrze samochodu i groźnie zapytał: - gdzie macie ukryte pieniądze? Mówcie! 

 Odpowiedziałam ja: - my nie mamy żadnych pieniędzy, bo jesteśmy biedne.Nasi mężowie nam nic nie dają. Wszystko sami wydają na nigeryjskie piwo... Okazało się, że ta odpowiedź ich serdecznie rozbawiła. Zaczęli się śmiać. Przecież to jasne, że biały musi mieć pieniądze.Ale to jest świetny żart. Zaczęli poklepywać naszych mężczyzn po plecach, że są ok.... 

I puścili nas bez problemu dalej.    

 

 ************************** 
Mimo obrazów z Nigerii daleko odbiegających od moich wizji Afryki (głównie z książek i filmów) sprzed przyjazdu na kontynent, niezwykła atmosfera tej podróży zapadła głęboko w nasze serca.

Ten spokój. Brak pośpiechu. Murzyni, którzy będąc gospodarzami traktowali nas jak gości. Ci z wiosek wokół Jos, pracownicy uniwersytetu. Ludzie w sklepach czy na targu.  Dla których czas na zegarku się nie liczył. A zwykłe problemy codziennego dnia, które nas mogły wyprowadzić z równowagi: powodowały u nich filozoficzne podsumowanie i wyjaśnienie; this is Nigeria, you see. Pracujący tyle tylko aby móc żyć. Bez głodu konsumpcjonizmu.

Wszędzie tam gdzie pojawiali się cyniczni gracze (rodzimi czy też biała cywilizacja) rosła przemoc i korupcja. Prawo naturalne- miejscowe (dla nas często niezrozumiałe i brutalne) paradoksalnie pozwalało przez wieki utrzymać w równowadze współżycie tych ludzi, mimo waśni plemiennych.

Na styku z tzw. cywilizacją – łatwo podlegają deprawacji. Niestety –ulegają także zbyt łatwo podżegaczom nienawiści. Obie skłonności dotyczą tzw. władzy. Reszta to ofiary manipulacji.

 Nie mamy z Leszkiem wątpliwości, że to właśnie ta wizyta wywołała nieopanowaną potrzebę naszych późniejszych, wielokrotnych wypraw do Afryki. Śmieliśmy się, że Afryka weszła nam pod skórę wywołując pragnienie znalezienia się znowu w świecie pozbawionym poczucia wiecznego życia w niedoczasie.

 

1maud
O mnie 1maud

Utwórz własną mapę podróży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości