1maud 1maud
315
BLOG

Portret Wodza-oczami Lecha Zborowskiego.

1maud 1maud Polityka Obserwuj notkę 7

Byli działaczami WZZ. O Annie Walentynowicz pisali tak (11 września tego roku):„Ich zdaniem Anna Walentynowicz najlepiej uosabia idee "Solidarności". Działacze przypomnieli, że w okresie PRL, mimo, że miała niewiele dzieliła się z innymi, w tym również z Lechem Wałęsą. Anna Walentynowicz zasługuje na najwyższy szacunek każdego Polaka - czytamy w oświadczeniu.” 

           Pod oświadczeniem podpisali się między innymi Andrzej Runowski, Jan Karandziej, Andrzej Bulc, Lech Zborowski, Piotr Maliszewski. 

            Po Stanie Wojennym, los rozrzucił ich po Polsce i po świecie. Nie są politykami i nigdy nie chcieli nimi być. Ale byli bardzo blisko wszystkich wydarzeń. Ot, na wyciągniecie ręki.Ich zniknięcie z polskiej sceny publicznej było na rękę wielu, którzy na znaku Solidarności wspięli się na szczyty. Milczeli przez wiele lat. Zapomniani.

          Ich apele i protesty zamieszczane były w niszowych publikacjach, ale często także były wyrzucane do kosza, z powodu niemożliwości zamieszczenia gdziekolwiek. Od rocznicy utworzenia WZZ,zaistnieli ponownie. Nadal niszowo. Trzeba to zmienić.

         Zamieszczam tekst Lecha Zborowskiego, który ukazał się w kanadyjskim wydawnictwie Punkt ca. pt „ 10 000 000 Kowalskich” Podzieliłam go na 3 odcinki. Pan Leszek dokonał drobnych korekt w stosunku do pierwowzoru. Na pytania i wątpliwości, będzie odpowiadał sam. Dlatego odpowiedzi mogą ukazać się z opóźnieniem.

     Niech mottem dla tej publikacji będzie urywek z maila, który Pan Leszek do mnie napisał: „Ponadto ponad dwudziestoletnia propaganda zrobiła swoje i wielu ( szczególnie młodych) nie potrafi odbierać świadectwa takich ludzi jak Gwiazdowie, Wyszkowski czy pani Ania bez pewnej dozy podejrzenia. Dlatego uważam, ze ważne są również glosy innych. Oni dosyć się już nawojowali samotnie. Zwłaszcza, ze jak się okazało ludzie tacy jak Bolek czy Borsuk panicznie boja się właśnie naszych wyznań, gdyż nie są w stanie zarzucić nam jakichkolwiek politycznych czy choćby ambicjonalnych interesów. Miałem okazje przekonać się o tym podczas ostatniego pobytu w kraju. Fakt, ze Borsuk, z którym jakby nie było byliśmy dość ściśle związani w WZZtach szuka potwierdzenia swoich prawd u takich ludzi jak Borowczaki Lis pomijając z premedytacja tych, z którymi zaistniał i bez których niczego by nie dokonał.”   

 

     Od dłuższego czasu przysłuchuję się dyskusji na temat przeszłości naszego narodowego symbolu, Lecha Wałęsy. Coraz częściej pojawiające się oskarżenia dotyczące jego kontaktów z służbami bezpieczeństwa, a w konsekwencji coraz większe zastrzeżenia co do prawdziwości jego kombatanckiego życiorysu, spowodowały zmianę stanowiska nawet jego najzagorzalszych obrońców.

        Obawiając się przebudzenia z przysłowiową ręką w nocniku, zwolennicy wodza rozwijają intensywnie opinię, w myśl której jeżeli nawet coś tam w młodości przeskrobał, to jego późniejsze dokonania niejako niwelują te drobne skazy w życiorysie. Ku mojemu zdziwieniu ten sposób myślenia staje się wspólny ludziom, którzy poza tym najczęściej niewiele mają ze sobą wspólnego. Przekonanie o nietykalności symbolu, czyli Wałęsy, jest zaskakująco rozpowszechnione. Natknąłem się niedawno na wypowiedź senatora Piesiewicza, który stwierdził: „[…] nawet jeśli Wałęsa podpisał jakieś dokumenty w latach siedemdziesiątych i nawet jeśli wziął jakieś pieniądze, to jego późniejsze zasługi w pełni zmazały ten grzech”.

   Przyznam, że nie obchodzi mnie, czy Wałęsa podpisał jakiś kawałek papieru. Obchodzi mnie za to bardzo, czy wziął jakieś pieniądze. A to z tego prostego powodu, że z podpisania papieru nie wynika żadna konkretna szkoda. Wiemy natomiast wszyscy, że bezpieka nie miała zwyczaju rozdawania pieniędzy za nic.Jeśli chodzi o późniejsze zasługi Wałęsy, które oczyściły jego dobre imię, to tu właśnie jest pies pogrzebany. O to właśnie toczy się cały spór. Każdy ma prawo do swej opinii. Aby jednak miała ona jakąś wartość, musi się brać ze znajomości faktów, a nie – jak to często bywa – z szermowania wyświechtanymi frazesami.

   Niezwykle popularne stało się dzisiaj przekonanie, że wypowiadanie opinii na temat przeszłości Wałęsy powinno być w jakiś szczególny sposób wyważone, ponieważ dotyczy symbolu. I owa idea bazuje na tym samym założeniu – zmazania nic nieznaczących drobnych grzeszków młodości późniejszymi zasługami. Przede wszystkim te tak zwane drobne przewinienia nie zostały, jak dotąd, przez nikogo, a zwłaszcza przez samego zainteresowanego, nazwane po imieniu. Ponadto wracamy znów do sprawy oglądu tego, czego wódz miał później dokonać. Zajmę się tym w dalszej części.Co do wyważania sądów o innych, to wydaje się zrozumiałe, że kiedy wypowiadamy o kimś opinie, w każdej sytuacji powinny one być dobrze przemyślane. Nie znaczy to jednak, że muszą być pochlebne.

   I tak jak oczywiste jest, że nasze opinie powinny być wyważone, tak powodem owego ważenia słów nie może być fakt, że dotyczą one symbolu. Jeżeli chcieliśmy tworzyć w Polsce kastę nietykalnych i nie podlegających krytyce symboli, to bieganie z ulotkami było zupełnie zbyteczne. Należało zostawić komunistów w spokoju. W końcu dla kogo może stanowić jakąkolwiek różnicę, czy wyniesiony ponad prawdę symbol nazywa się Albin Siwak czy Lech Wałęsa?Wielu ludzi dawnej opozycji od lat próbuje głosić niepopularne prawdy o wodzu. Dla wielu są one jednak trudne do zaakceptowania, gdyż burzą wykreowaną dawno temu legendę. Niektórzy przyzwyczaili się do miłego głaskania naszego narodowego ego.

    Problem w tym, że legendę zbudowano na kruchym fundamencie kłamstwa. Czas niszczy fundament i legenda ma kłopot z utrzymaniem swojej pozycji. Możemy w swym zaślepieniu podpierać ten walący się pomnik coraz większą liczbą kłamstw albo po prostu spojrzeć na legendę obiektywnie i nadać jej właściwy wymiar.“Solidarnosc” to nie Walesa, lecz dziesiec milionow Kowalskich”; i choć wódz od początku stawiał znak równości pomiędzy swoja osobą a tym wszystkim, co udało nam się osiągnąć, to jednak on sam kojarzy mi się nie tyle z robotniczą wersją Ghandiego, ile z cwaniackim Nikodemem Dyzmą.

    Wracając do sprawy tak chętnie ostatnio przywoływanych zasług wodza, które mają oddalić w niepamięć jego „drobne potknięcia”, postanowiłem i ja zabrać głos w tej kwestii. Oddanie wszystkiego, co przyszło mi zaobserwować w bezpośrednim kontakcie z naszym wielkim rewolucjonistą, wymagałoby napisania poważnych rozmiarów książki. Wybrałem więc przykład wydarzenia, które ukazuje prawdziwe, jakże typowe oblicze wodza. Muszę jednak zacząć od pewnego zastrzeżenia. Otóż, nieprzejednani obrońcy Wałęsy mają w zwyczaju używać argumentu następującego: wszelka krytyka jego osoby pochodzi od niedocenionych byłych działaczy opozycji, których pozostawiono na uboczu, z dala od oklasków i dyplomów. Żałosny to argument. Niemniej jednak wyjaśnię od razu, że chociaż jestem jednym z tych, którzy mieli okazję przejść całą drogę – od Wolnych Związków Zawodowych (WZZ) przez strajk, „Solidarność”, aż do podziemia stanu wojennego – to nie czuję się ani niedoceniony, ani odsunięty.

   Nigdy nie miałem żadnych politycznych aspiracji. Jestem zadowolony z życia, cieszę się zarówno dniem dzisiejszym, jak i wspomnieniami dni, które minęły. Szczególnie wspomnieniami tamtych jakże ciekawych i intensywnych przeżyć. Mój mocno alergiczny stosunek do osoby Wałęsy nie wynika więc ze zgorzknienia czy rozżalenia, lecz zwyczajnie z doświadczeń, które w związku z nim stały się moim udziałem.

    Nie pamiętam dziś dokładnie, kiedy pierwszy raz spotkałem Wałęsę. Jeśli się nie mylę, natknąłem się na niego na jednym z licznych związkowych spotkań w mieszkaniu Pani Anny Walentynowicz. Wbrew temu, co się dziś popularnie sądzi, spotkanie z Wałęsą w tamtym czasie nie stanowiło wydarzenia godnego szczególnego zapamiętania. Był postacią zupełnie bezbarwną i nieciekawą. Nie miał poglądów sprecyzowanych na tyle, by mogły stanowić podstawę do średnio chociażby interesującej rozmowy. Był częścią naszej niewielkiej grupy kolporterów i drukarzy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeza. To, co dawało się łatwo zauważyć, nawet niezbyt pilnemu obserwatorowi, to wyraźny dystans między nim samym a resztą tych, których określam mianem „drugi szereg związków”.

       Pozycja Wałęsy w grupie była dość dziwna. Cieszył się dużo większym poparciem liderów niż swoich najbliższych kolegów. Przyczyna tego stanu rzeczy była bardzo konkretna. Wolne Związki Zawodowe adresowały swą działalność do środowiska robotniczego zakładów pracy Trójmiasta. Tymczasem ani jeden robotnik nie firmował wówczas tej grupy. W pewnym momencie postanowiono tę sytuację zmienić, dopisując do składu komitetu założycielskiego między innymi nazwisko Wałęsy. W tym samym czasie dopisano również nazwisko Janka Karandzieja. Różnica między nimi polegała na tym, że Karandziej nigdy nie posługiwał się owym faktem dla upiększenia swego opozycyjnego życiorysu. Ani jeden, ani drugi nie miał z założeniem WZZ nic wspólnego.

     Wałęsa był dla liderów WZZ wymarzonym – jak im się wówczas wydawało – symbolem na związkowy plakat reklamowy. Był robotnikiem, członkiem opozycyjnej grupy, ojcem wielodzietnej rodziny i – co bardzo istotne – pracownikiem wyrzuconym ze Stoczni Gdańskiej. I chociaż byli inni, znacznie aktywniejsi, tacy nawet, którzy zatrudnili się w stoczni po to tylko, by prowadzić tam swą działalność, to jednak Wałęsa skupiał w sobie wszystkie niezbędne cechy reklamowe. To czyniło go wielce przydatnym, nawet jeżeli jego działalność nie wykraczała daleko poza fakt samego bycia.Dystans pomiędzy Wałęsą a resztą brał się z powoli, ale stale rosnącego braku zaufania. Ta postawa znacznej części grupy była z kolei naturalną reakcją na jego dziwne zachowania w wielu znaczących sytuacjach. Przyszły wódz nie należał do najaktywniejszych w grupie.

      Nie wykazywał nadmiernego zainteresowania większością akcji ulotkowych. Jego udział w akcjach obrony innych związkowych kolegów był również mocno ograniczony. Nie może więc dziwić, że w swoim życiorysie koncentruje się głównie na opowieściach o organizowaniu obchodów kolejnych rocznic Grudnia ’70. Przez całe lata ta część jego działalności stanowiła centralny punkt jego relacji. To zaś stanowi nieprawdopodobną ironię samą w sobie. Najlepiej świadczy o tym zdarzenie, które zamieniło wyczuwalny wcześniej dystans pomiędzy Wałęsą a większością kolporterów w poważny kryzys w ich stosunkach.Po jednym ze spotkań w mieszkaniu Joanny i Andrzeja Gwiazdów Wałęsa poruszył temat Grudnia ’70. Wyznal, ze podczas zatrzymania przez sluzbe bezpieczenstwa krotko po tragicznych wypadkach identyfikowal na pokazywanych mu zdjeciach i filmach stoczniowych kolegow. To wyznanie było szokiem nawet dla tych, którzy już wcześniej odnosili się do niego z pewną rezerwą. Zapytany, dlaczego to robił, odrzekł, że kiedy go przesłuchiwano, jeden z esbeków podprowadził go do okna wychodzącego na dziedziniec budynku bezpieki. Miała się tam znajdować ogromna liczba ludzi i sprzętu z przeznaczeniem do tłumienia ulicznych manifestacji. Wałęsa powiedział, że zrobiło to na nim ogromne wrażenie. Doszedł do wniosku, że dalszy opór nie ma sensu. Cała ta wypowiedź została zarejestrowana na taśmie magnetofonowej i wywołała niezwykłe poruszenie w grupie. Ci, którzy owego wyznania nie słyszeli, domagali się wyjaśnień. Wyznanie bylo tematem rozmów jeszcze przez kilka miesięcy.

    Zasadą w Wolnych Związkach Zawodowych było proste, lecz słuszne założenie: każdy z nas może się znaleźć w sytuacji, w której wydostanie się z chwilowych opresji będzie okupione podpisaniem takiego czy innego świstka papieru. Zakładano jednak, że dla bezpieczeństwa innych ludzi, ktoś, kto, znajdzie się w takim położeniu, powiadomi o tym kolegów z grupy. Problem z Wałęsą polegał na tym, że nie chodziło o podpisanie jakiegoś dokumentu, lecz o przypisywanie nazwisk do twarzy ludzi poszukiwanych przez bezpiekę. Wynikły z tego bardzo konkretne, często niezwykle poważne konsekwencje dla tych, których nazwiska otrzymała za jego sprawą służba bezpieczeństwa.Nie może więc dziwić, że pytany w ostatnich latach o współpracę z bezpieką, Wałęsa koncentruje się na opowieściach o podpisaniu jakiegoś mało ważnego papieru. Swoją drogą, nie było to jedyne wyznanie wodza dotyczące tej właśnie sytuacji. Liderzy grupy przekonywali, że jeśli Wałęsa sam postanowił o tym zdarzeniu opowiedzieć, zapewniając przy tym, że była to rzecz najzupełniej incydentalna i dawno już przebrzmiała, to należy o niej zapomnieć i oceniać naszego kolegę przez pryzmat jego późniejszych działań.

       Jakże aktualnie dziś brzmiący argument? Z tą tylko różnicą, że wówczas nie znaliśmy jeszcze “zasług” przyszłego wodza. Reszta grupy nie zgłosiła wobec tego założenia specjalnych sprzeciwów, pod warunkiem, że sam zainteresowany wyjaśni szczegóły całej grupie. Tego Wałęsa nigdy nie zrobił, zostawiając wiele pytań bez odpowiedzi. To z kolei przełożyło się na odczuwalny niesmak. I chociaż w codziennych kontaktach nie objawiał się ów niesmak niechęcią, to jednak przyczyniał się do narastania dystansu. Za sprawą późniejszych poczynań Wałęsy stał się niezwykle wyraźny podczas przygotowań do strajku i osiągnął rozmiary kryzysu w czasie jego trwania.Zamieszanie spowodowane owym wyznaniem trwało długo i pogłębiło przepaść dzielącą go od innych.Wyznanie Wałęsy dotyczące jego współpracy z bezpieką – w tej właśnie formie i w tym właśnie czasie – miało jeszcze jeden istotny skutek. Zmieniło nasze spojrzenie na jego zaangażowanie w organizację obchodów grudniowych rocznic. Bo jak to rozumieć? „Bohater” najpierw denuncjuje kolegów, a potem ochoczo organizuje obchody kolejnych rocznic ich aresztowania?Cała ta sprawa z czasem straciła na znaczeniu pod wpływem następujących po niej wydarzeń. Pozostała jednak częścią kompleksowej oceny Wałęsy w oczach jego opozycyjnych kolegów. I nie powinno to nikogo dziwić. Podobnie jak nie powinno dziwić, że mówi o tym Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski czy Andrzej Gwiazda. Niezależnie od intencji, jakie się im przypisuje, wyznanie Wałęsy jest faktem, a co za tym idzie, faktem jest jego współpraca z bezpieką w tamtym czasie. Chyba że założymy, iż wszyscy, którzy tę wypowiedź słyszeli, zmówili się, powodowani szaloną zazdrością i nienawiścią. Problem w tym, że jest to całkiem niemała grupa świadków, trzeba by więc prawdziwego spisku, by taką teorię uznać za możliwą do zaistnienia. Poza tym sam Wałęsa nigdy jednoznacznie nie zaprzeczył temu publicznie. Po prostu dlatego, że zaprzeczyć nie może. W końcu nie wyłonił się z próżni. Był członkiem grupy kilkudziesięciu osób o przeróżnych poglądach i politycznych koncepcjach. Jeżeli więc oni niemal wszyscy wspominają jego postawę identycznie, to ów fakt powinien być wystarczającym powodem do potraktowania tych opinii bez niepotrzebnego zacietrzewienia.

   Przez dwadzieścia z górą lat jedyną odpowiedź wodza na kierowane do niego pytania i stawiane mu zarzuty stanowiły wściekłe ataki na tych, którzy odważyli się je stawiać. Kiedy w końcu w ostatnim okresie stanął wobec konieczności wypowiedzenia się na temat swoich kontaktów z bezpieką, tak się w swych kłamstwach pogubił, że zaczęły one przypominać majaczenia człowieka obłąkanego. Składając doniesienie na audycje Radia Maryja, Wałęsa pisał między innymi, że przeciwnik dążył do tego, by odebrać mu zaufanie i odwrócić od niego przyjaciół i druhów walki. Stwierdził też: „Rozpuszczano kłamstwa o mojej rzekomej współpracy, o tym, że nie przeskoczyłem muru, że przywiozła mnie motorówka Marynarki Wojennej, co rozpowiada Walentynowicz […]”.

       Przede wszystkim muszę w tym miejscu poddać w wątpliwość poczytalność wodza, bo jeżeli „kłamstwa o rzekomej współpracy” pochodzą od niego samego i stały się znane za sprawą jego własnego wyznania, to coś tu poważnie nie gra. Poza tym czy mówiąc o „odwracaniu od przyjaciół i druhów walki”, ma na myśli tych, których przy wsparciu bezpieki wyrzucał z takim zapałem z szeregów „Solidarności”, którą oni tworzyli, czy może tych, z którymi przed Sierpniem ’80 tak dzielnie walczył z komuną, a potem wspólnie z bezpieką organizował bojówki, które napadły na nich w drukarni ich własnego związku? Zaczynam się w tym wszystkim trochę gubić. A może to Wałęsa pogubił się jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu, decydując o tym, kto jest jego wrogiem, a kto druhem?

      Lipiec 1980 roku przyniósł wiadomości o strajkach w Warszawie i Lublinie. Zakończyły się one szybko podwyżkami płac. Niemal natychmiast dominującym tematem spotkań WZZ stała się sprawa możliwości zorganizowania strajku, który przyniósłby większe, trwalsze efekty. Im bardziej zbliżał się termin realizacji tych planów, tym częściej spotykaliśmy się w mniejszych grupach. Przydzielano zadania poszczególnym grupom czy nawet osobom. Doskonale zakonspirowana drukarnia Piotra Kapczyńskiego przygotowywała ulotki, które miały być rozprowadzone wczesnym rankiem w kolejce elektrycznej wiozącej do pracy stoczniowców Trójmiasta.Ulotki zawierały trzy postulaty. Po pierwsze, domagano się podwyżki płac – bez tego nie można było nawet myśleć o strajku. Po drugie, żądano przywrócenia do pracy w stoczni Anny Walentynowicz. Chodziło o wywołanie u robotników poczucia solidarności. Wreszcie postulat upamiętnienia ofiar Grudnia ’70.

     Drugi punkt nieprzypadkowo nie zawierał nazwiska Wałęsy. Przez dwadzieścia pięć lat kronikarze dzielnego wodza rewolucji głoszą niemal przyrodzoną Wałęsie dziejową misję, którą ten miał spełniać. Ale sprawy wyglądały nieco inaczej. Wałęsa jako robotniczy symbol rewolucjonisty idealnie komponował się z zamysłem umieszczenia jego nazwiska na ulotce – jeśli nie zamiast, to przynajmniej obok nazwiska Anny Walentynowicz. Problem polegał na tym, że to sam Wałęsa po prostu się na to nie zgodził. I nikt nie miałby do niego żalu, gdyby powodem odmowy była obawa przed ewentualnymi represjami ze strony władz. Nikt nie miał obowiązku być bohaterem, a umieszczenie swego nazwiska na takiej ulotce to sprawa niebagatelna. Rzecz jednak w tym, że on, odmawiając udziału w przygotowaniach, przekonywał nas o niesłuszności podjętej co do strajku decyzji. Doszło nawet do poważnej kłótni, kiedy za plecami liderow Wałęsa próbował przekonać kilku kolegów z WZZ, że nie powinni brać udziału w tym przedsięwzięciu. Usunął się wówczas w cień i wypłynął ponownie dopiero w czasie strajku. Faktem jest, że to Anna Walentynowicz figuruje na wspomnianej ulotce, a nie bohaterski Lech Wałęsa. Wyrzucono go z tej samej stoczni i jakoby za taką samą działalność. Dlaczego więc jego nazwisko nie znalazło się na ulotce? Zwyczajnie, dlatego że nie chciał. Nie chciał ani swego nazwiska na ulotce, ani samego strajku. I chociaż trudno było mówić o tym komukolwiek już po strajku, to jednak znają tę sprawę wszyscy, którzy znaleźli się wówczas w centrum wydarzeń.Wałęsa, wspominając, jak to spóźnił się na strajk w stoczni w sierpniu 1980 roku, wykazuje się tyleż przebiegłością, co i kokieterią, gdyż sugeruje, że był tam oczekiwany.

   Nie wiem, kto mógł tak niecierpliwie wyglądać wodza, skoro – jak już wcześniej wspomniałem – większość jego kolegów z WZZ od dawna wiedziała, że na pomoc Wałęsy nie ma co liczyć. Bogdan Borusewicz, wspominając w jednym z wywiadów swoją rozmowę z Wałęsą, która miała mieć miejsce wieczorem, na kilka godzin przed wybuchem strajku, mówi: „[…] opowiadamy cały ten scenariusz Wałęsie. Przekonujemy go, że się uda”.

   Jeżeli od kilku tygodni związkowe spotkania poświęcone były jednemu tylko tematowi, a przygotowania do strajku ukończono, to dlaczego trzeba było przekonywać do czegokolwiek tego, który miał ten strajk prowadzić? W końcu wszystko, co przygotowano przez tych kilka tygodni bezpośrednio poprzedzających strajk, nie zrobiło się samo. O tym, jak intensywny był to czas, może opowiedzieć więcej niż dwadzieścia osób. Żadnej z nich nie trzeba było do niczego przekonywać. Wszyscy od dawna wiedzieli, jakie mają zadania, gdzie ich miejsce i u czyjego boku. I faktem jest niezaprzeczalnym, że nie było wśród nich Wałęsy. Dziwne więc, że ten, który miał przyjść, by nas wyzwolić od jarzma komunizmu, musiał być przekonywany jeszcze na przyslowiowe pięć przed dwunastą. Wałęsa już dawno pokazał plecy swoim kolegom z WZZ. Żaden z nas ani go do niczego nie przekonywał, ani też na niego nie liczył.

    Nie wiem, czy Wałęsa próbował zachować twarz – a raczej jej resztki – przed Bogdanem, czy z sobie tylko znanych powodów zdecydował się w ostatniej chwili pozostać w pobliżu nadciągających wydarzeń. Nie ma to wielkiego znaczenia, gdyż późniejsze działania Wałęsy nie pozostawiają wątpliwości co do jego intencji. Aby je dostrzec, trzeba jednak uwolnić się na chwilę od wtłaczanego nam konsekwentnie przez dwadzieścia pięć lat obrazu wodza rewolucji, który to przy skromnej – jakby nie było – pomocy Papieża i niejakiego Ronalda Reagana obalił światowy komunizm. A wszystko to „własnymi ręcami”, z hasłem na ustach: „Nie chcem , ale muszem”.I tak w poczuciu obowiązku, kiedy nadszedł czas, dokonał słynnego skoku przez stoczniowy mur, postanawiając niemal natychmiast, że będzie nam o tym przypominał nieprzerwanie przez następnych dwadzieścia z górą lat. Skoro jest to jego ulubiony temat, to proponuję na chwilę się przy nim zatrzymać.

    Od pamiętnego sierpnia próbuję zrozumieć, jak wytłumaczyć fakt, że zanim słynny elektryk dokonał akrobatycznego wyczynu, którego wolę sobie nawet nie wyobrażać, kilku jego kolegów było już w stoczni. I choć wszyscy w dużo lepszej kondycji fizycznej, zrezygnowali jednak z tego typu cyrkowych popisów na rzecz mniej ambitnego wejścia przez bramę. Żaden z nas, którzy znaleźliśmy się w stoczni przed wodzem, nie był jej pracownikiem. Nikt nie miał jednak żadnych problemów z wejściem na teren. Zanim pojawili się stoczniowcy z opaskami przy bramie, wartę pełniła tylko regularna straż stoczniowa. To nie stanowiło zbyt poważnej przeszkody, a po tym, kiedy przy bramie znaleźli się strajkujący stoczniowcy, wejście na teren stało się nawet łatwiejsze. Wystarczyło powiedzieć, kogo się reprezentuje i po co się przyszło, a zorganizowani już zupełnie dobrze robotnicy prowadzili do odpowiednich ludzi. Ja sam przekraczałem bramę dwukrotnie, zanim po raz pierwszy pojawił się tam Wałęsa. W stoczni był już także Andrzej Butkiewicz i – jak się potem okazało – kilka innych osób.Nie pamiętam, kto pierwszy puścił w obieg informację, że Wałęsa został przywieziony do stoczni motorówką Marynarki Wojennej.

      Faktem jednak jest, że liderzy Wolnych Związków Zawodowych wypytywali go na ten temat jeszcze podczas strajku, a więc nie może być mowy o zarzucanej im później zawiści jako rzekomej przyczynie tych podejrzeń. Taka wersja wydarzeń pojawiła się niemal natychmiast i była jeszcze długo omawiana w środowisku. Osobiście nie mogę tego potwierdzić. Są jednak osoby dysponujące  informacjami na ten temat.

    Tak czy inaczej Wałęsa znalazł się w stoczni i przyłączył się do prowadzących strajk stoczniowców, z których trzech należało do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Późniejsze wypadki wydają się ogólnie znane. Wódz wzniósł parę okrzyków i już po chwili był przywódcą strajku. O tym wiedzą chyba wszyscy. Nie wszyscy jednak wiedzą, co działo się potem.Dla tych, którzy mieli już doświadczenie w działalności opozycyjnej, oczywiste było, że jedna z najważniejszych spraw to zorganizowanie obiegu informacji. Nie ulegało wątpliwości, że dyrekcja będzie próbowała dezinformować strajkujących wszelkimi możliwymi sposobami, co zresztą stało się później widoczne, szczególnie w Stoczni Północnej i w Stoczni Remontowej. Postanowiliśmy więc uruchomić jak najszybciej stoczniową drukarnię. Taka zresztą była część założonego planu.

      Wówczas Wałęsa przypomniał nam, kim naprawdę jest. Nie tylko nie pozwolił tego zrobić, ale kazał postawić straż, aby nikogo do drukarni nie dopuścić. Taka decyzja kogoś, kto rzekomo zjadł zęby na opozycyjnej działalności, nie była zwyczajną pomyłką. Wałęsa bronił jej tak twardo, że Andrzej Butkiewicz, zwracając się do swoich związkowych kolegów stwierdził: „[…] on położy ten strajk”. I jak się okazało, wiedział, co mówi. Andrzej, nie mogąc dojść do porozumienia z wodzem, postanowił nie czekać na dalszy rozwój wypadków i pojechał do Stoczni Gdyńskiej, gdzie Andrzej Kołodziej rozpoczął już w tym czasie strajk. Jedną z pierwszych podjętych tam decyzji było uruchomienie drukarni.

      I stamtąd właśnie przez znaczną część strajku przewożono drukowane materiały do stoczni w Gdańsku, ponieważ gdańska drukarnia pozostawała zamknięta jeszcze przez dłuższy czas.Decyzji Wałęsy nie zmieniły nawet informacje o tym, że znaczna część przesyłanych z Gdyni materiałów została przechwycona przez bezpiekę, a jak się później okazało, kilku kurierów zostało dotkliwie pobitych. Próbowano nawet przesyłać wydruki drogą wodną. Wkrótce wraz z innymi członkami WZZ, Sylwestrem Niezgodą i Kazikiem Żabczyńskim, rozpoczęliśmy szkolenie stoczniowców, ucząc ich prymitywnej metody wydruku prostych ulotek z użyciem wałków napędzanych siłą ludzkich mięśni. A działo się to wszystko obok dobrze wyposażonej, ale zamkniętej stoczniowej drukarni.

     Nawet po zakończeniu strajku nie udało nam się uzyskać od Wałęsy wyjaśnienia co do przyczyn tej decyzji. Stało się natomiast jasne, że był to dopiero początek jego wręcz nieprzejednanej postawy wobec wszelkiej prasy niezależnej.Nikt z przygotowujących sierpniowy strajk nie mógł przewidzieć, jak potoczą się ówczesne wydarzenia. Nie sposób było ocenić realnych szans na choćby najmniejszy sukces. Nadzieje niosły doświadczenia lipcowych wydarzeń z Warszawy i Lublina i coraz wyraźniejszy nastrój społecznego niezadowolenia. Krótkie strajki poprzedzające Gdański Sierpień pozwalały do pewnego stopnia przewidzieć rozwój wydarzeń i tym samym lepiej się do nich przygotować.

   Przede wszystkim można było oczekiwać określonych reakcji ze strony dyrekcji stoczni. Nie było wątpliwości, że w razie wybuchu strajku, będzie ona dążyć do jak najszybszego zduszenia go za pomocą mniejszej lub większej podwyżki płac. Ten temat przerabiany był tak dokładnie, że nie było w grupie osoby, która nie wiedziałaby, jak powinny wyglądać ewentualne negocjacje, czego należało w nich unikać i na co zwrócić baczniejszą uwagę. Jeżeli więc przyjąć, że Wałęsa był do roli przywódcy strajku tak starannie przygotowywany, to powinien ten właśnie temat znać lepiej niż inni. Tymczasem wszystko, co się w pierwszych dwóch dniach strajku wydarzyło, było absolutnym zaprzeczeniem tego, o czym przez tyle dni rozmawiano, i co wydawało się dla nas wszystkich oczywiste.

     Jestem przekonany, że nie był to przypadek. Wałęsa spieszył się z podjęciem rozmów z przedstawicielami dyrekcji chyba bardziej niż oni sami. Jeszcze przed wejściem do budynku dyrekcji wódz odebrał ostatnie instrukcje. Wszystko na próżno.Wałęsa położył strajk w trzecim dniu, postępując całkowicie wbrew wszelkim wcześniejszym ustaleniom. Patrząc na jego postawę w okresie bezpośrednio poprzedzającym strajk, nie miałem nigdy wątpliwości – nie było w tym pomyłki. I nie jestem w tej opinii odosobniony.

   Zdanie to podzielała większość grupy WZZ w swoich ocenach strajku bezpośrednio po jego zakończeniu. Pewne próby tłumaczenia postawy Wałęsy pojawiły się dopiero kilka lat później. W mojej opinii bardziej jako zamazywanie prawdy przez wodza niż logiczny argument. Bogdan Borusewicz, udzielając wywiadu jedenaście lat po tamtych wydarzeniach, tak przedstawiał sprawę upadku strajku: „Wałęsie sytuacja wymykała się z rąk , bo taka była. W piątek dyrektor stoczni zarzucił komitetowi strajkowemu, że jest nie reprezentatywny, bo złożony z samych młodych ludzi. Wybrano więc delegatów wydziałowych – wielu spośród ludzi dyrekcji”. I zaraz dodaje: „[…] dyrektor miał przykaz kończyć jak najszybciej i godził się na wszystko”.

       Jak więc mówić o odpowiedzialności ciążącej na Wałęsie, jeżeli dyrektor miał takie właśnie wytyczne? Przypisywana Wałęsie bezradność w tamtej sytuacji zupełnie nie przystaje do innego opisu sytuacji. Otóż Jerzy Borowczak, jeden z tych młodych stoczniowych związkowców, którzy rozpoczęli strajk, tak wspomina jego początki: „I wtedy z tej koparki zobaczyłem, jak od bramy kolejowej biegnie Lechu. Cały zziajany wpadł na koparkę, złapał mikrofon i krzyknął: »A mnie pan poznaje?«. I już było po Gniechu. Mogłem odsapnąć, resztą zajął się już Wałęsa. Rozsmarował tego Gniecha jak masło”.

    Po jednej stronie mamy więc żelaznego Lecha, zdecydowanego na wszystko rewolucjonistę, przygotowywanego od dawna na przewodzenie społecznemu wybuchowi. Po drugiej – rozsmarowanego jak masło dyrektora stoczni, któremu wytyczne jasno nakazują godzenie się na wszystko. Jak więc rozumieć wynik tych negocjacji? Przez dwadzieścia pięć lat Wałęsa opowiada światu o tym, jak nawoływał do znoszenia kamieni na budowę pomnika dla upamiętnienia ofiar Grudnia ’70. Jak więc mógł przyjac pospieszne zapewnienie dyrektora stoczni odnosnie pamiatkowej tablicy. Przeciez oczywistym było iż w tamtej rzeczywistosci dyrektor  nie miał kompetencji by zlozyc taka obietnice, a tym bardziej by takiej umowy dotrzymac. Jeżeli nawet uznać, że nie mógł tej sprawy załatwić, to jak rozumieć fakt, jego zachowania w sprawie zwolnionej z pracy Anny Walentynowicz?

     To nie postawa Walesy lecz zdecydowanie grupy stoczniowcow zmusilo dyrektora do wyslania samochodu by przywiezc Pania Walentynowicz do stoczni. Postawa Walesy w tej sprawie była co najwyzej bierna. Czyzby przywodca strajku nie przeczytal ulotki, która podobno przygotowywal. W koncu obrona prześladowanych robotników była absolutnie podstawowym celem działalności związkow,  których – według jego własnych słów – miał być filarem i siłą napędową. Nie mówimy tu zresztą o jakimś bliżej nieokreślonym przypadku. Chodziło przecież o jedną z najbardziej aktywnych działaczek wolnych związków, wyrzuconą z pracy tuż przed emeryturą za konkretną działalność opozycyjną. Działalność, której nawet mała cząstka nie stała się nigdy udziałem wielkiego wodza. No cóż, mógł przecież zapomnieć. Zdarza się. W końcu rozmawiając z rozsmarowanym jak masło dyrektorem, nie mógł pamiętać o wszystkich nieistotnych szczegółach. Kto chce niech wierzy.

    Kiedy Wałęsa w sobotę otworzył okno po to, by oświadczyć, że wygraliśmy strajk, dostaliśmy podwyżkę i możemy iść do domu, stało się dla nas jasne, że sprawdziły się nasze najgorsze obawy. Tylko kogo dzielny wódz miał na myśli, mówiąc „wygraliśmy”?Spotykam się czasami z zupełnie niedorzecznym pytaniem: „Co by było, gdyby nie było Wałęsy?”. Pytanie tak bezsensowne, że jakakolwiek próba odpowiedzi mija się z celem. Natomiast często zadaje pytanie: Co by było, gdyby nie było Aliny Pieńkowskiej i Anny Walentynowicz , których determinacja przekonała strajkujących, że nie mogą zostawić na pastwę losu innych zakładów. Co by było gdyby w ostatniej chwili nie zamknieto bram, a modlitwa dwoch odwaznych dziewczyn z RMP nie powstrzymala  ostatniej grupy stoczniowcow od opuszczenia. zakladu..Wielkiego wodza już to nie interesowało.Ani sam wódz, ani jego kronikarze nie lubią wracać do tego pamiętnego sobotniego dnia. I nic dziwnego. Wałęsa rozbił strajk i zniknął.

    Powstała bardzo trudna sytuacja. Do stoczni powoli wracali jej pracownicy. Przyjeżdżali delegaci innych zakładów. Wszyscy trafiali w próżnię, nie znajdując potrzebnych informacji. Bogdan Borusewicz, który właśnie tam się pojawił, próbował zapanować nad chaosem. Anna Walentynowicz ponownie stanęła na wózku akumulatorowym i przemawiając do rosnącej grupy stoczniowców, robiła co mogła, aby wypełnić powstałą nagle lukę. Po jakimś czasie sytuacja się unormowała. W pewnej chwili do Bogdana Borusewicza przyszła grupa stoczniowców. Jeden z młodych ludzi wydawał się nieco zakłopotany. Wahał się, powiedział jednak, że ludzie są zdecydowani strajkować dalej. Problem w tym, że – jak się wyraził – „ludzie nie pójdą za babą”. Taki obrót spraw był pewnym zaskoczeniem dla wszystkich. Próbując  zyskać na czasie, szukano jednocześnie w pośpiechu nowego lidera.

     Trzeba było szybko znaleźć robotnika związanego z opozycją, który potrafiłby znaleźć wspólny język ze strajkującymi stoczniowcami. W Wolnych Związkach Zawodowych było takich co najmniej kilku. Ale prowadzili oni w tym właśnie czasie strajki w swoich macierzystych zakładach i trzeba było ich dopiero odnaleźć. Sprowadzono między innymi z gdańskiego Przymorza Janka Karandzieja. Potem znaleziono jeszcze kilku innych. Dyskutowano o tym, kto będzie najlepszym kandydatem.I w tym momencie pojawił się Wałęsa..

     Borusewicz zażądał więc od niego, aby naprawił to, co zepsuł i przemawiał do ludzi, aż zapadnie decyzja co do tego, kto poprowadzi strajk. Wałęsa zdecydowanie odmówił. Byłem jednym z kilku świadków tej sceny. Wódz nie był już w stanie niczym nas zaskoczyć. Ktoś z obecnych nazwał go agentem. Rozpętała się prawdziwa awantura.. Bogdan Borusewicz był tak zdenerwowany zachowaniem Wałęsy, że z trudem nad sobą panował. Po trwającej dłuższą chwilę kłótni, Bogdan, krzycząc, przypomniał wodzowi, że to jego koledzy z WZZ wspierali go w ostatnich kilku latach i że jest im winien przynajmniej tyle. Miał obowiązek pomóc uratować strajk, który sam rozbił. Wałęsa odmówił ponownie. W tym momencie całemu zajściu przyglądała się już znaczna grupa stoczniowców. Ludzie nie byli pewni, co się dzieje.

   Ktoś zaczął wpychać wodza na wózek, a inni zaczęli skandować jego imię. W tej sytuacji Wałęsa nie miał wyboru. Mógł tylko chwycić za mikrofon i zacząć mówić. Wkrótce ponownie był wodzem, a jedyne, co można było wówczas zrobić, to nie pozwolić mu rozbić strajku po raz drugi.

    Reszta jest już historią mniej lub bardziej znaną. Nie znaczy to, że obyło się bez incydentów. Byłem świadkiem jeszcze kilku starć. Chociażby przy okazji kłopotów ze Stocznią Północną i Stocznią Remontową, jak również podczas późniejszych rozmów zakulisowych.Dla większości związkowców było już wówczas jasne, że tym razem mamy do czynienia z sytuacją trudną do naprawienia. O tym, jaki był w tamtym momencie stosunek grupy do Wałęsy, najlepiej świadczą dwa znamienne wydarzenia.Niemal natychmiast po zakończeniu strajku do mieszkania jednego naszych kolegow przy ulicy Matki Polki we Wrzeszczu zjechała większość działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża..Spotkanie było oddolną inicjatywą drugich szeregów związków. Sytuacja była wyraźnie napięta już od dłuższego czasu, toteż zabrakło tylko tych, którzy naprawdę nie mogli się tam pojawić. Nie było zaskoczeniem, że nie przyszedł Wałęsa.. Wiedział doskonale, że całe to zamieszanie dotyczyło jego osoby. W wypełnionym po brzegi mieszkaniu wszyscy obecni jednogłośnie zażądali od liderów, by natychmiast wycofali Wałęsę z przywódczej roli tworzącej się „Solidarności”.

    Nie ma znaczenia, czy to żądanie w najmniejszym choćby stopniu należało do realnych. Było ono odzwierciedleniem stosunku do Wałęsy tych, którzy znali go wówczas najlepiej. Problem był szczególny i dawno już przekroczył ramy związkowe. Z jednej strony, kilkudziesięcioosobowa grupa ludzi znających wodza i jego postawę, z drugiej, wielomilionowy tłum przekonany, że oto spadł im z nieba rewolucjonista wszech czasów. Po trwających do późnych godzin nocnych rozmowach doszliśmy wszyscy do wspólnych wniosków. Stało się oczywiste, że mówienie prawdy o Wałęsie w tym momencie może tylko sprawie zaszkodzić. Wydawało się, że jedyne, co można zrobić, to znaleźć się na tyle blisko niego, by nie pozwolić mu zniszczyć tego, co wtedy właśnie zaczęło przybierać realny kształt. Postanowiono więc zawiesić działalność Wolnych Związków i zająć się powstającą „Solidarnością”.c.d.n.

1maud
O mnie 1maud

Utwórz własną mapę podróży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka